Wspomnienia Jana Felicjana... cz.5

 

Dalej »

« Wstecz

Rozdział III - Szkoła podstawowa

Nadeszło nieuniknione

Według moich skomplikowanych obliczeń, dokonanych nowoczesnymi metodami wizualizacji matematycznej (za pomocą klocków), do przedszkola przestałem uczęszczać około maja. Zatem jak wynikało z tych moich obliczeń, do początku szkoły zostało cztery klocki, znaczy się tylko cztery miesiące. Nic bowiem nie wskazywało, aby szkoła nie miała zacząć się we wrześniu. Nie zamierzałem tragizować z tego powodu, bowiem w liczeniu nie byłem zbyt dobry i mogłem się przecież mylić. Tymczasem było lato, w ogródkach kwitły drzewka, śpiewały ptaki i w tych ciepłych dniach szybciutko zapomniałem o tych strasznych chwilach spędzonych w przedszkolu.

Umiałem już czytać drukowane litery, wszystko dzięki Mamie, która nie zrażała się moimi  słabymi postępami. Początkowo, oczywiście, potem jak już umiałem, to się i czytało. Liczyć, liczyłem kiepsko, ale Ojciec nie miał podejścia pedagogicznego i to cała przyczyna. Teraz mogłem sobie sam czytać grube tomiska wydawane w serii "Poczytaj mi mamo", a Ojciec niedowiarek to nawet wysunął podejrzenie, że nauczyłem się ich na pamięć, taki był nieufny i pełen nieuzasadnionych podejrzeń.. Pewnego dnia Mama przytaszczyła do domu cała górę sprzętu dydaktycznego do mojego nauczania. Między innymi opasłe tomisko pt. Elementarz, jakieś stalówki, obsadki, ołówki, zeszyty w kratkę i linię, bibuły. Powiało trochę grozą, ale co mi tam, przecież sąsiad ubowiec orzekł, że i tak zaraz mi to wszystko ukradną, a to był gościu co znał życie.

Z powodu niepogody zabrałem się nawet do studiowania tego elementarza, autorstwa niejakiego Falskiego. Nawet niezłe kawałki tam były, np. ten o Murzynku Bambo. Fajowy tekst jak nic. Takiemu Bambo to było dobrze. Opowiedziałem całą historię sąsiadowi ubekowi, a on na to: A wiesz, że w takiej Ameryce to takich Murzynków jak Bambo, to bambusami kapitaliści okładają ? Byłem wstrząśnięty... Jak opowiedziałem o moich rozmowach z sąsiadem ubekiem rodzicom, to oni byli dopiero wstrząśnięci! Ojciec to nawet chciał mnie już lać, z powodu, jak twierdził, mojej nieuleczalnej głupoty. Znalazł się pediatra, znawca chorób od siedmiu boleści. Skończyło się na wyliczaniu, ile ten sąsiad wybił zębów i komu połamał żebra. I dodatkowo zastałem zaprzysiężony, że już nigdy nie będę wdawał się z nim w dyskusje, bo nieszczęście jakie na dom sprowadzę. Nie to nie, mam ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym sąsiada zastać trzeźwego to też trzeba było mieć niezłego farta...

Tymczasem przedszkole zamknięto na dobre, a to z powodu wakacji. Pojawiło się zatem liczne całkiem towarzystwo, co to do tej pory było skazane na przesiadywanie w tym pożałowania godnym obiekcie. Wszyscy, jak jeden mąż, mieli stać się we wrześniu pierwszoklasistami. Ludzie mieli nieliche doświadczenie z tą szkoła, bowiem zazwyczaj posiadali starsze rodzeństwo, ktore ich edukowało co i jak. Jedynaków było tylko trzech: ja oczywiście, Piotrek Gromniak i Januszek Bartoszewicz. Jak Ojciec przychodził z pracy i zjadaliśmy obiad (Boże, jak ja tego nie lubiłem) to zbierała się u mnie odpowiednia banda i szliśmy pod przywództwem Ojca na manewry i szkolenie wojskowe do Lasku Koperka. Lasek Koperka położony był na tyłach cmentarza, co jeszcze bardziej dodawało grozy i tajemniczości temu miejscu. Szkolenie polegało na rzucie granatem (całkiem prawdziwym, tylko bez zapalnika), rzucie oszczepem, rozmaitymi biegami na różnych dystansach i skokach. To na rozgrzewkę. Następnie rozpoczynały się podchody, kopanie okopów, czołganie się i normalna nawalanka. To co najfajniejsze szybko się kończyło, bo nawalanka trwała do pierwszej krwi, co przy naszym bohaterstwie nie było takie trudne. Wracaliśmy pod wieczór brudni i wyczerpani jak dzikie świnie w deszcz...

Jedno z pierwszych osobiście wykonanych fotek w moim życiu- tutaj Jan Kurkiewicz (od lewe), Zdzisiek Witakowski i Artur Gaik...Tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego, otrzymałem prezent w postaci prototypowego aparatu fotograficznego marki Druh, na tzw. błony zwojowe, postanowiłem bowiem zostać wybitnym fotografem światowej sławy. Prawdopodobnie moje emocjonalne kontakty z zawodowym fotografem, opisywane wcześniej, też miały niebagatelny wpływ na moje zainteresowania. Ojcu (czyli właściwie mnie) udało się z tym aparatem jak ślepej kurze ziarno, bo normalnie takie luksusy były przeznaczone dla klasy wiodącej, czyli co najmniej dla członków tzw. Komitetu Zakładowego, ale ponieważ klasa wiodąca na fotografii znała się nieszczególnie, to nikt tego nie chciał. Tym oto aparatem fotograficznym zostało wykonane zdjęcie po lewej uwieczniające doborową kompanię: Jan F. Kurkiewicz (pierwszy od lewej), Zdzisław Witakowski i Artur Gaik. Ta plenerowa fotografia grupowa została wykonana w moim przydomowym ogródku, z tyłu widać fragment rodzinnego domu z oknem w przedpokoju...

Tym, co to się teraz pokładają i tarzają  ze śmiechu uprzejmie wyjaśniam, że miałem wtedy lat 7, a działo się to w Roku Pańskim 1954... Przypomnijcie sobie jak wyglądały wykonane przez Was fotki w wieku lat 7, obsługa tego aparaciku była złośliwa (był to prototyp, czyli coś co nie nadawało się do sprzedaży) ponad wszelkie oczekiwania i wymagała anielskiej wprost cierpliwości. Do dnia dzisiejszego zachował się jedynie skórzany pokrowiec, aparat gdzieś się zapodział ...

Radość z prezentu, jakim był ukochany aparat,  przyćmiewała jakaś nietypowa atmosfera wokół mojej skromnej osoby. Na wszystko mi pozwalano, zakupiono też dziwaczne urządzenie zwane tornistrem, wiedziałem, ze coś się stanie. Na kalendarzu nie za bardzo się wyznawałem, ale czułem, że zbliża się termin pójścia do szkoły. Szkoła ! Jakże to brzmiało złowieszczo ! Ten to dopiero da ci szkołę ! Życie da ci szkołę ! Takie groźby raz po raz dolatywały do moich uszu. Wreszcie padło zdanie: w poniedziałek idziemy do szkoły ! No to stało się, nie ma co rżnąć głupa, trzeba stawić czoła tej szkole. Jakieś tam doświadczenie wyniosłem przecież z przedszkola. Problem był w tym, że jak zdążyłem się zorientować, szkoła była przymusowa, chodziło się dotąd, aż posiadło się wszelkie rozumy. Tia... no zobaczymy... Zwołałem natychmiast posiedzenie grupy uderzeniowej w składzie: ja, Zdzisiek, Piotrek i wspólnie opracowaliśmy plan działania.

Szkoła Podstawowa Nr 3 im. Leopolda Staffa - wejscie główne. Fotografia wykonana w roku 2004.I nastał dzień 1 września 1954 roku, a był to poniedziałek. We wszystkich kościołach biły dzwony, albo mi się tak wydawało. Ubrali mnie jak przystało na pierwszoklasistę, uczes też miałem pierwsza klasa, bo wcześniej razem z Ojcem złożyliśmy wizytę światowej klasy fryzjerowi Bauerowi, a ten jak usłyszał, że idę do szkoły to szczególnie przyłożył się do pracy. Można sobie wyobrazić, jak na tym wyszedłem. Ciekawe zjawisko, tak byłem zestresowany, że nic nie robiło na mnie wrażenia. Oczywiście  Mama mi towarzyszyła w tej wyprawie. Nogi miałem sztywne, stąpałem dostojnie w nowych butach, spodnie miałem ciut za szerokie, to co dwa kroki musiałem je podciągać, miałem biała koszule też o numer za dużą, pod szyją aksamitka, tak zawiązana, że nie mogłem przełknąć śliny, jednym słowem zacząłem stawiać pierwsze kroki w dorosłe życie... Droga nie miała końca. Całą szerokością szli tacy sami nieszczęśnicy z rodzicami za rękę, ale jak zauważyłem, byli również goście na luzie, ubrani normalnie i bez rodziców. Oczywiście Mama udzielała mi ostatniego namaszczenia w postaci porad życiowych. Nie pomieszkiwała podkreślać, że cała rodzina pokłada we mnie i mojej nauce ogromne nadzieje, jako że obecnie tylko wykształcenie się liczy, nie ważne czy się ma pieniądze, ale w głowie trzeba mieć poukładane i takie tam kawałki, aż mnie brzuch rozbolał. Ja tu myślę gorączkowo jak przetrwać ten dzień, a Mama mi tam opowiada, że stoję na progu dorosłego życia... Po drodze spotkaliśmy Piotrka z e swoją Mamą i jakoś dobrnęliśmy do tej szkoły. A tam tumult, zgiełk, wpuszczają głównym wejściem, które pokazane jest na fotografii powyżej. Tłum porwał nas i wciągnął do środka. Tam po krótkich, ale ciężkich cierpieniach zostałem wcielony do klasy I "A", której wychowawczynią była Pani Alina Janiszewska. Były jakieś przemówienia z których mój rezolutny umysł wyłapał jedną, ale arcyważną informację. Otóż klas ma być siedem. Siedem lat, to wstrząsająca wiadomość. Kto to wytrzyma...

Po przemówieniach rozeszliśmy się do klas. Mnie trafiło się nienajgorzej, na parterze, blisko wyjścia oraz z oknami na ulicę. Nie będzie więc nudno. Fotografia po lewej stronie pokazuje właśnie okna mojej klasy (dwa pierwsze na parterze, licząc od narożnika budynku) - tam odsiedziałem swoje 7 lat... Okazało się też, że Kierownikiem szkoły jest mąż Pani Wychowawczyni i na domiar złego będzie mnie nauczał matematyki. Przechlapana sprawa. Dwa najważniejsze przedmioty, polski i matematyka, w rękach jednej rodziny, toż to nepotyzm w najbardziej wyrafinowanej formie. Wracałem do domu pogrążony w ponurych myślach. Tylko Mama była wyraźnie zadowolona z takiego biegu wydarzeń. No, ale czy to Mama będzie się zmagała z kliką rodzinną ?

Po przyjściu do domu zastaliśmy już Ojca, który poddał mnie drobiazgowemu przesłuchaniu  w stylu "no jak tam ci się podobało"... cóż można odpowiedzieć na takie absurdy. Co niby miało mi się tam podobać. Nic mi się nie podobało. Ale nie ma co z wapniakami zadzierać już na samym początku. Odpowiadałem niejasno, byle czas upływał. Nawet sąsiad ubek okazał mi współczucie i mimochodem zapytał "podobnież posłali cię do szkoły", ale na szczęście nie czekał na odpowiedź tylko machnął ręką i chwiejnym krokiem udał się na spoczynek. Coś chłop na ten temat musiał wiedzieć, czego ja jeszcze nie wiedziałem...

Widok na drogę, którą musiałem pokonywać przez 7 lat... fotka wykonana było w 2004 roku i nie ma na niej potężnej bramy, bowiem droga była zamknięta dla ruchu kołowego... Ten siwy pan na zdjęciu rozmawiający z jeszcze bardziej starszą panią, to ja we własnej osobie, a ta pani, to pani Wydra, woźna z moich czasów, postrach nawet największych oprychów.Noc miałem okropną. Śniły mi się wrzaski piekielne, dookoła sami nieznajomi ludzie, nigdzie kolegów, wszyscy nauczyciele się na mnie strasznie darli, wszędzie krew i ciemność. Jak wyjaśnił mi po latach, całkiem kołowaty od wódki, wojskowy psycholog "była to projekcja z poprzedniego życia, wzbudzona bardzo silnym wzruszeniem spowodowanym pójściem do szkoły"... Co za osioł. To nie była żadna projekcja z poprzedniego życia, tylko jasnowidzenie, co tam będą ze mną robili. I wszystko co mi się śniło, to się i wyśniło, czyli wydarzyło. Od małego miałem bowiem dar jasnowidzenia. Jak na ten przykład wybiłem szybę w sklepie, to wracając do domu miałem jasnowidzenie, jak mnie Ojciec leje na tą okoliczność. I to teraz, a nie w poprzednim życiu... Oczywiście, jak wróciłem do domu po przypadku z szybą, to Ojciec mnie zlał, ot co... No więc na drugi dzień,  poszliśmy z Mamą do szkoły. Tam też odwołano wcześniej praktycznie wszystko, co powiedziano pierwszego dnia, aż nawet Mama była cała zadziwiona. Czyli sąsiad ubek miał łeb nie od parady, pomyślałem sobie w głębi mojego obszernego mózgu. Nie chciał mnie stresować, ale wiedział jak będzie. Z ustaleń dnia pierwszego ostała się jeno klasa I "a" i przydzielone klasie pomieszczenie klasowe zwane akwarium, w którym to pomieszczeniu, jak się potem okazało, przetrzymywano mnie wbrew mojej woli, całe siedem lat...

Tak miedzy Bogiem a prawdą niewiele z tej pierwszej klasy pamiętam, ale ponieważ jestem w posiadaniu świadectwa jej ukończenia, to zapewne ją ukończyłem. Oczywiście na samych piątkach, jakże by inaczej. Z tego co pamiętam, to to, że siedziałem w jednej ławce z Heniem Kopeckim, niespotykanie równym gościem, co dało się poznać już w przedszkolu. Miał Henio jednak wadę w postaci szczerego charakteru, co objawiało się równie szczerym, a tubalnym śmiechem. Fatalna to była przypadłość. Cokolwiek by się nie zrobiło pożytecznego na złość nauczycielowi, to Henio już rżał, zanim zostały zatarte ślady przestępstwa. No i przez ten jego szczery śmiech zawsze się wpadło... No może nie zawsze, ale często. No i Henio jeszcze trochę wielki był, a w ławkach było ciasno. Ale co Mu tam będę teraz wypominał...

Pamiętam też, że Pani Wychowawczyni, Alina Janiszewska, świeć Panie nad Jej duszą, stosowała w stosunku do swoich wychowanków środki bezpośredniego przymusu w postaci tzw. buchańców. Buchaniec, to było walnięcie w plery otwartą dłonią, aż dudniło po sali. Właśnie Henio bardzo często obrywał, ale wtedy też nie przestawał się śmiać, co doprowadzało Panią Alinę do depresji psychicznej. A najbardziej doprowadzał ją Henio swoim apetytem. Otóż, ponieważ był wielkim chłopiskiem, musiał jadać równie wielkie porcje pożywienia, czy tam strawy, jak kto chce. Nic w tym dziwnego. Problemem Henia, a właściwie Pani Wychowawczyni, było to, że Henio bardzo często podczas lekcji zaczynał się niespokojnie kręcić, potem sięgał do tornistra, gorączkowo i głośno coś w nim szukał, w tej swojej zaciekłości potrafił nawet dyskutować z tym tornistrem, następnie wyjmował kanapkę formatu A4, odwijał z papieru i z dziką namiętnością wbijał w nią swoje zębiska. Bez względu na okoliczności, nawet jak Wychowawczyni, czy inna nauczycielka stała metr od naszej ławki. I za to Go szanuję, za ten charakter, za tą zajadłość w zajadaniu... Bo życie, kochani, trzeba brać takim jakim jest, a nie coś tam kombinować, czy aby to wypada, czy a może kiedy indziej, a może wcale... bzdura. Trzeba bowiem umieć żyć zgodnie z naturą i Henio to potrafił... Sztuka i umiejętność to jest wielka, której ja nigdy niestety nie przyswoiłem i czego wyjątkowo szczerze żałuję...

 

Dalej »

« Wstecz

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.