Nasza rodzina Wehikuł czasu
Nasze okolice
Rozmaitości
|
Wspomnienia Jana Felicjana... cz.2
« Wstecz Dalej »
Rozdział II - PrzedszkoleWiek przedszkolny. Tak, osiągnąłem go i co z tego? Jak każde normalne dziecko chodziłem do przedszkola. Że krótko? czas jest względny. Nie liczy się czas przebywania w placówce oświatowo-wychowawczej, ale liczą się skutki takiego przebywania i rozwój osobowości dziecka. Po czynach Go poznacie tak pisze przecież nawet w Piśmie Świętym. No i poznali... W wigilię mojego samopójścia nie mogłem zmrużyć oka. Cały dzień udzielano mi instrukcji i ostatnich wskazówek. Noc była koszmarna. Na dworze ledwie szarzało, jak zostałem zerwany z łóżeczka i postawiony na nogi. Czekał nas z Mamą kawał drogi, prawie 8 minut marszu, a trzeba było tam być na 8 rano. Ubrano mnie w sandały, (fuj....) białe podkolanówki, krótkie granatowe spodnie na szelkach i białą koszulę. Włosy miałem ostrzyżone przez światowej sławy fryzjera, niejakiego Bauera. Tak świetnie strzygł jak się nazywał. Strzygł zaś "po męsku z grzywką". Wyglądałem jak stróż w Boże Ciało, ale co mi tam. Ojciec pozostał trochę dłużej w domu i wyszliśmy całą Rodziną. Przy furtce domowej Ojciec, nie ukrywając wzruszenia, powiedział drżącym głosem "Cześć" i poszedł do tej swojej fabryki, co to by bez Niego stanęła. Tak nieraz Mama mówiła. Potem mówił, że on to wszystko wiedział jak to sie skończy. Akurat... Wapniaki zawsze wszystko wiedzą, ale po fakcie... Mama wzięła mnie za rękę i poszliśmy. Szliśmy długo i mozolnie. Po drodze mijałem roześmiane radośnie dzieci z baraków, co to wcale nie musiały chodzić do przedszkola nie mówiąc o szkole. Brudne były wręcz doskonale i akurat lały jakiegoś zabłąkanego kota. Ale draka... no, ale ja uczesany "po męsku z grzywka" w sandałach... ech... nie ma co mówić... wstyd na całą Kolonię... będą o mnie swoim wnukom opowiadać... Zaczęły mnie już boleć nogi, kiedy naszym oczom ukazał się obiekt zwany
przedszkolem. Stał na wolnej przestrzeni wśród sosen, ogrodzony wysoką siatką,
brama zamykana na klucz, przy bramie dzwonek. Już na pierwszy rzut oka było
widać, że ucieczka będzie trudna, jeżeli wręcz niemożliwa. Z całkiem
niewiadomych przyczyn zacząłem szczękać zębami, a łydki były całkiem zdrętwiałe.
Te moje buty, sandały znaczy się, zaczepiały o najmniejsze nawet nierówności
terenu. W dołku poczułem nieprzyjemny ucisk, kiedy Mama nacisnęła dzwonek.
Dzwonek odpowiedział głuchą ciszą. Hurra, nieczynne te przedszkole,
zaskowyczałem cichutko w głębi duszy i już odwróciłem się celem ogłoszenia
odwrotu. Wtedy otworzyły się drzwi i wyszła jakaś nieznajoma kobieta i zawołała:
Poszliśmy do takiej pomalowanej na kanarkowo kanciapy, gdzie paniusia uwaliła
się za wielgaśnym biurkiem. Poszliśmy długim korytarzem i trafiłem do sali pełnej ludzi w moim wieku, którzy robili ciekawe rzeczy. Najbardziej podobali mi się tacy dwaj w kącie, co to lali się deskami. Wszyscy inni darli się przerażająco i latali jak oszaleli po całej sali. Nic nie słyszałem. Niezły kocioł - pomyślałem. Wpakowałem się do kąta, żeby mieć plecy zabezpieczone i patrzę co będzie dalej. Ta co miała mnie wychowywać dopadła do tych dwóch z deskami i dawaj ich rozdzielać. A oni nic tylko się leją. Twardziele. Ja stwierdziłem z przerażeniem, ze straciłem słuch. Jakiś gostek do mnie coś mówi, widzę jak mu się paszcza otwiera i zamyka, a ja nic nie słyszę. Nie widzę nigdzie Zdziśka Witakowskiego ani Piotrka Gromniaka ani Staśka Podkowińskiego, a niby mieli być. Sala się kłębi, wrzask pod niebiosa, jakiś taki smród wali mnie po nosie, Jezu Nazareński ratujże owieczkę swoją zbłąkaną. Ubek ma rację: zdrada, wszędzie zdrada. Żeby tylko dzisiaj z życiem ujść, a jutro będzie futro. Nigdzie nie idę. Trzęsę się w tym kacie, a tu nagle wpada do sali paniusia co to nas przesłuchiwała i jak nie zacznie gwizdać. Mało uszy mi nie odpadły, ale nawet się ucieszyłem, bo wynika z tego że słuch mam nadal. Za paniusią wpadły jeszcze dwie i dawaj wszystkich ustawiać. Mnie też się oberwało, bo niby kogoś popchnąłem. Nie popchnąłem, tylko życie swoje ratowałem przed stratowaniem na śmierć. Poza tym, tamten był mniejszy, więc o co chodzi... Po trudach i cierpieniach ustawili nas w pary. Gostek co to niby ze mną był
"w parze" ubrany był jeszcze lepiej niż ja :-) Na nogach miał rajtuzy,
prawdopodobnie po dziadku, a szacowałem to po kolorze i wymiarach. But typu
"szmalcownik" w kolorze żółtym, kapota "dzianina luźna". Gość musiał być nieźle
ustosunkowany, bo na pierwszy rzut oka było widać, że to wszystko pochodziło z
darów narodu amerykańskiego dla narodu polskiego, czyli z tzw. paczek UNRA
1. Wiem to wszystko, bo u nas w domu było tylko takie fajowe
pudełko blaszane z takim napisem. Mama trzymała tam mąkę na kluski lane na
mleku. Fuj... Niestety Ojciec nie umiał się dostosować do realiów tworzącego się
państwa robotniczo-chłopskiego i nie miał dostępu do takich dobrodziejstw.
Zresztą nie ma czego żałować, bo sąsiad ubek mówił, że Amerykanie przysyłają nam
konserwy z małpiego mięsa. Sam faktycznie miał tych pudełek od groma, ale puszki
dawał sąsiadom z baraków, konserw nigdy nie jadał, wyżerał tylko kakao, kawę i
takie tam używki.... Wracając do przedszkola. Koleś z pary upocony był
niemiłosiernie, ale nie ma się co dziwić, chłop był tu już od rana, więc swoje
przeżył. Paniusie pognały nas do jadalni, jak to obwieściły. Wchodzę z ostrożna,
sala duża, duże okna, świeżo pomalowana, zastawiona stołami, na stole talerze z
parującą substancją. Tymczasem przyszły nasze Mamy, przyprowadzone przez Paniusię - Kierowniczkę Przedszkola
(o czym uświadomił mnie w międzyczasie Henryk K). Wbrew moim oczekiwaniom, Mama nie
miała zadowolonej miny, pomimo, że moje bohaterskie wystąpienie w sprawie
krupniku ocaliło życie wielu dzieciom. Mama Henryka K. też była w podobnym
nastroju. Za to Pani Kierowniczka miała triumfalny wyraz twarzy.
« Wstecz Dalej »
--------- Przypis redakcji Kurkiewicz Family: 1. UNRRA – Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy) --------- « Wstecz Dalej » |
|