Tajemnice Paryża

Magdalena Tadeusiak

Paryż

Na zapleczu luksusowych dzielnic, w rozpadających się domach bez wody i prądu,
wśród liszajowatych tynków i w stertach śmieci tli się nienawiść.



A od niej zapalają się kolejne domy.

Zaczęło się pod koniec kwietnia, kiedy w samym centrum Paryża, tuż koło zabytkowej Opery, zapalił się tani hotel. Przebywało w nim tylko kilkunastu turystów, resztę mieszkańców stanowili imigranci z Afryki, których umieściły tam władze miejskie, bo nie mogły znaleźć dla nich mieszkań socjalnych. Pożar – wywołany przez nieuwagę (narzeczona współwłaściciela hotelu przewróciła świece palące się na podłodze) – strawił wszystko. Nieremontowany budynek, drewniane stropy i schody paliły się jak zapałki. Ludzie znaleźli się w pułapce, skakali z wysokości kilku pięter na bruk w nadziei, że się uratują. Zginęły 24 osoby, w tym kilkoro dzieci.

Francja była w szoku. Francuzi pytali: jak to możliwe, jak doszło do takiej tragedii, jak można było zostawić ludzi w tak niebezpiecznym budynku?! Ale na pytaniach się skończyło. W sierpniu dramat się powtórzył. W odstępie zaledwie kilku dni zapaliły się dwie kamienice, w XIII i IV dzielnicy Paryża, a więc w samym sercu miasta. Były całkowicie zdewastowane, nie nadawały się do zamieszkania, a jednak żyło w nich w sumie prawie 200 osób. Najbiedniejszych: imigrantów z Afryki, w większości z Wybrzeża Kości Słoniowej. Znowu spłonęły 24 osoby, w tym aż 17 dzieci.

I znowu wszyscy byli wstrząśnięci. Na miejsce tragedii przyjechali minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy i mer Paryża Bertrand Delanoe. Prezydent Jacques Chirac w telewizji złożył wyrazy współczucia rodzinom ofiar i mieszkańcom kamienicy oraz zapewniał, że zapewni wszelką pomoc. To samo obiecywał mer Paryża, który publicznie rozpłakał się na widok dramatu. Minister Sarkozy nakazał zaś policji sporządzenie listy wszystkich niebezpiecznych budynków i znalezienie wspólnie z władzami miejskimi sposobu na ich zamknięcie. Co też policja skwapliwe wykonała – już kilka dni potem otoczyła dwie zrujnowane kamienice i nakazała ponad 150 mieszkańcom (również imigrantom) ich natychmiastowe opuszczenie. Ludziom obiecano, że dostaną lepsze lokale, ale tak naprawdę część z nich przeniesiono na razie do pustej sali gimnastycznej, pozostali odmówili i zdecydowali się koczować w parku, pod gołym niebem.

– Jestem wściekła – mówi 30-letnia Yasumi i nie kryje łez. To nie jest jej prawdziwe imię, zastrzega, że nie chce kłopotów, ale nie może milczeć. – Mieszkam tam od pięciu lat i nikt z miasta się nami nie interesował. A teraz nagle rozwiążą problem w jedną noc? I co, znowu dadzą nam mieszkania ze szczurami? A potem wypędzą? Albo dojdzie do kolejnych pożarów i śmierci? Dlaczego wcześniej nikt nie zrobił niczego?!

Ta czarna seria wywołała we Francji burzę. Media, organizacje pomocy najuboższym, a nawet politycy zaczęli nagle głośno mówić o tym, czego na co dzień nie zauważano. Że w tym eleganckim mieście, między zabytkowymi i świetnie utrzymanymi kamienicami stoją opuszczone ruiny, często z zamurowanymi oknami, w których gnieżdżą się ludzie. Na dziko, bez światła, wody, toalet. Bo nie mają dokąd odejść.

Koło zgliszcz kręcą się dziesiątki policjantów i dziennikarzy. Mnóstwo korespondentów zagranicznych. Bo dla cudzoziemców, być może jeszcze bardziej niż dla Francuzów, ten obraz nie przystaje do bogatego, przepysznego i złoconego Paryża. Kłóci się z dotychczasowym wyobrażeniem o przyjaznej Francji, nazywanej tu często „terre d’asile”, czyli ziemią schronienia, gościnności. Wydaje się, że republikańska dewiza o wolności, równości i braterstwie, z której tak dumni są Francuzi, tu została zapomniana. – To mogliśmy być my – Ilanga Ngitukulu, imigrant z Konga, sam zaczyna rozmowę. – Mieszkam w takich samych warunkach, w jakich mieszkali oni… Tu, kilka ulic dalej, chcecie zobaczyć? – proponuje.

Nędzna klatka schodowa. Tynk odpada od ścian. Zamiast windy – schowek na śmieci. Tu mieszkańcy upychają niepotrzebne graty, ciuchy, połamane wózki. Na schodach do piwnicy sterta gruzu, papierów, starych szmat i resztek jedzenia. – Nie można przejść. Tu wszyscy zrzucają śmieci, a nawet sikają – nie chce im się wychodzić na podwórko – tłumaczy Ilanga. Bo w budynku odcięto wodę. Co sprytniejsi – jak on sam – podłączyli się do pompy w piwnicy. Dzięki temu w jego łazience można się umyć, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Dlatego nasz rozmówca pozwala sąsiadom skorzystać ze swojej toalety.

Ilanga opowiada bez emocji, właściwie nawet bez skargi. Mieszka z żoną i czworgiem dzieci na 30 m kw., w pokoju z wnęką kuchenną. Wszędzie wilgoć i pleśń, na ścianach ogromne grzyby. Z sufitu tynk leci na głowę. Dzieci śpią na podłodze, bo zmieściło się tylko jedno łóżko. Telewizji nie oglądają – nie ma prądu. – Popatrzcie, jak to wszystko wygląda. W lodówce trzymamy różne rzeczy jak w szafie, bo przecież i tak nie chłodzi.

Wszędzie świece. Gotuje się tu na gazie z butli, które litościwie dostarcza miasto. Ale i to pewnie wkrótce się skończy. Ilanga nie ma złudzeń. – Miasto dało mi nakaz zajęcia tego lokalu osiem lat temu. Miał być tymczasowy, dopóki nie znajdą dla mnie mieszkania socjalnego. I tak czekam. A miasto niczego nie zrobiło. Za to kolejno odcinało prąd i wodę, bo uznało, że to nie nadaje się do mieszkania. Ale innych mieszkań nam nie znaleźli.

Takich kamienic w Paryżu jest ponad 1000, a w całej Francji – aż 750 dzielnic, w których mieszkania wymagają natychmiastowego remontu. Velko Djanković z dawnej Jugosławii mieszka w swoim domu od 27 lat. I pamięta, że kiedyś blok był ładny i w dobrym stanie. Dziś to ruina, wszędzie wilgoć i brud. Nowy właściciel kupił kamienicę, by spekulować nią na rynku. Żądał od ludzi pieniędzy za czynsz, ale nie chciał remontować budynku, więc lokatorzy przestali płacić. – To nie jest kwestia pieniędzy – mówi Velko. – On sobie z nas kpi. 400 euro to niedużo, ale nie będę płacił. Dla zasady.

Ilanga, Velko i inni lokatorzy zdewastowanych domów czekają na tanie lokale socjalne. Bo na prywatny wynajem nie mogą liczyć. I to także nie jest tylko kwestia pieniędzy. Ilanga jest mechanikiem samochodowym, pracuje legalnie, ma ok. 2 tys. euro miesięcznych dochodów, ale dla właścicieli to za mało. – Żądają różnych gwarancji, a to zabezpieczenia bankowego, a to żyrantów, a ja tego nie mam – mowi Ilanga. – Dlatego przestałem szukać.

Ale Ilanga nie wspomina o najważniejszym – o czym właściciele mieszkań nie mówią głośno. Że jest czarny. – Dla francuskiego społeczeństwa nadeszła godzina prawdy. Tak się składa, że najubożsi ludzie to imigranci, szczególnie z Afryki, i tak się również składa, że na rynku mieszkaniowym najwięcej problemów mają imigranci. Francuzi oburzają się na posądzenia o rasizm. Przyjęli przecież wielu cudzoziemców, ale w praktyce nie zaakceptowali ich. Niech Afrykańczycy lub Arabowie spróbują znaleźć mieszkanie na wolnym rynku: jeśli tylko właściciel ma wybór, na ogół wybierze białego, choć zdarzają się wyjątki – mówi Joachim Soares z Fundacji Ojca Piotra, która od 50 lat pomaga bezdomnym i najuboższym lokatorom.

Fundacja Ojca Piotra, tak jak stowarzyszenie Prawo do Mieszkania, od lat obserwuje narastającą liczbę ludzi żyjących w skrajnych warunkach. – 80 proc. z nich to imigranci, buduje się zbyt mało mieszkań socjalnych, a poszczególne rządy, choć przedstawiały różne programy pomocy najuboższym, do tej pory nie zajęły się tym problemem na poważnie.

Ilu imigrantów jest we Francji, nie wiadomo. Według ostatniego spisu w 1999 roku były ich 4,3 mln. W tym tylko 1,6 mln z Europy. Większość pochodzi z Afryki – Wybrzeża Kości Słoniowej, Mali, Somalii, Maroka, Algierii i Turcji. Ale ta liczba dotyczy tylko imigrantów legalnych. Ilu żyje tu bez papierów, pracuje na czarno? Takie statystyki są nieznane.

Fenomen rozpoczął się w latach 50., kiedy cudzoziemcy zaczęli przyjeżdżać tu przede wszystkim do pracy, czasowo. Mieszkali w klitkach. To, co zarobili, wysyłali swoim rodzinom. Wszystko się zmieniło, gdy w latach 70. Francja zezwoliła na łączenie rodzin. Wtedy zaczęły tu zjeżdżać całe wioski krewnych. Od tej pory była to już emigracja rodzinna, na stałe. Cudzoziemcy osiedlali się w biedniejszych, tradycyjnie robotniczych dzielnicach, na północy i wschodzie Paryża. Potem budowano dla nich całe osiedla – na przedmieściach, ale tych gorszych, przemysłowych. Tak powstały getta złożone z blokowisk, początkowo dość dobrze utrzymanych, potem coraz bardziej zaniedbanych i szarych. Dopóki francuska gospodarka rozwijała się dynamicznie – dopóty nie widziano większych problemów. Jednak wraz z kryzysem końca lat 80., bezrobociem i rosnącą biedą przedmieścia wielkich miast stały się wylęgarnią chuliganów i przestępców. Często z nudów i braku perspektyw. Bo chyba tylko tak można wytłumaczyć ostatni dramat robotniczego przedmieścia L’Hay-Les-Roses. Cztery nastolatki, chcąc zemścić się na byłej koleżance, podpaliły skrzynki na listy w 18-piętrowym wieżowcu. Ogień szybko rozprzestrzenił się na całą klatkę schodową, a toksycznym dymem zatruło się śmiertelnie aż 18 osób, w tym całe rodziny. W budynku mieszkali głównie afrykańscy imigranci, a także jedna z podpalaczek.

Przez lata imigranci z przedmieść zamiast integrować się ze społeczeństwem, coraz bardziej od niego odstawali, tyle że państwowe instytucje tej nowej rzeczywistości zdawały się nie zauważać. Dla Francji, w której odwiecznie wszyscy na ustach mają obronę praw człowieka, to temat drażliwy. Postawiła na asymilację: przybysze powinni zachowywać się tak jak my. Ale to zakończyło się fiaskiem. Imigranci nie chcieli całkowicie podporządkować się Francuzom, a Francuzi – wbrew deklaracjom, że inność i odmienność są bogactwem społeczeństwa – traktowali ich pogardliwie.

Pierwszy kompleksowy raport na temat imigracji, opublikowany w listopadzie ubiegłego roku przez Trybunał Obrachunkowy (francuski odpowiednik NIK), wytyka błędy polityki integracyjnej. „Francja źle traktuje swoich imigrantów. Ich sytuacja jest bardziej niż niepokojąca. Jest źródłem, bezpośrednim lub pośrednim, poważnych napięć społecznych i rasowych, groźnych w przyszłości” – napisali autorzy raportu.

A socjologowie, obrońcy praw człowieka i instytucje publiczne biją na alarm – we Francji rośnie ksenofobia i islamofobia. W sondażu przeprowadzonym dwa lata temu przez instytut badań opinii społecznej Sofres aż 59 proc. pytanych uznało, że we Francji jest za dużo imigrantów, a 53 proc. skarżyło się, że we własnym kraju nie czuje się naprawdę u siebie.

Imigranci nie pozostają dłużni. „Francuzi nas dyskryminują. Nasze pochodzenie jest hamulcem naszego awansu społecznego” – krzyczą tytuły w internetowym dzienniku Afrik.com. Dzieci imigrantów, często solidnie wykształcone we Francji, skarżą się, że nie mogą znaleźć pracy, bo mają czarny kolor skóry lub są „beur’ami” (to nazwa potomków Arabów urodzonych we Francji; dawniej tylko żargonowa, dziś – pogardliwa). 20-letniej Fatimie, która starała się o pracę sprzedawczyni produktów na odchudzanie, szefowa butiku powiedziała wprost: „Ze względu na klientelę nie mogę sobie pozwolić na zatrudnienie osoby kolorowej. To zaszkodzi wizerunkowi firmy”.

W odpowiedzi imigranci coraz częściej zamykają się we własnym gronie, podkreślając swą tożsamość i odmienność. Muzułmanie mają własne sklepy, ubojnie, księgarnie, restauracje, a ostatnio nawet fast food, w którym wszystko jest „halal”, czyli przygotowane zgodnie z regułami islamu.

Z podkreślania odmienności wyniknął też spór o chusty muzułmanek. Francja, która ma największą w Europie pięciomilionową mniejszość muzułmańską, zakazała noszenia chust w szkołach, na uniwersytetach i w urzędach państwowych w imię republikańskiej świeckości państwa. Imigranci krzyczeli z kolei, że Francuzi chcą ich zmusić do asymilacji, do tego, by nie wyróżniali się z tłumu.

Autorka jest korespondentką TVP w Paryżu.
 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.