Dzień Zwycięstwa: czy także dla Polaków?

8 maja 2005r Europa Zachodnia, a 9 maja kraje byłego ZSRR hucznie obchodziły 60 rocznicę kapitulacji Trzeciej Rzeszy i zakończenia drugiej wojny światowej w Europie – Dzień Zwycięstwa.

Polacy mają kłopot z tymi datami, bo choć nasz kraj jako pierwszy stawił czoło Hitlerowi i uczestniczył w zwycięskiej koalicji, wyszedł z wojny niesuwerenny, z przesuniętymi granicami i ustrojem narzuconym przez wschodniego sąsiada. Czy zatem można powiedzieć, że Polska wygrała wojnę?

Eugeniusz Duraczyński: W ostatnich latach w polskiej historiografii i mediach dominuje pogląd, że Polska tę wojnę przegrała. Nie odzyskała bowiem tego, o co toczyła walkę od 1939 roku. Nie było to więc zwycięstwo, tylko udział w zwycięstwie, choć niektórzy i temu zaprzeczają. Uważam, że niezależnie od tego, jak politycznie zakończyła się ta wojna, Polska ma prawo, wręcz obowiązek, występowania w gronie państw zwycięskich. Cel sojuszników – pobicie Trzeciej Rzeszy, został przecież osiągnięty. Skończył się czas zbiorowego umierania – jak napisał po latach wybitny historyk i politolog prof. Franciszek Ryszka. Ale trwała już nowa faza umierania – może nie tak zbiorowego – w łagrach, więzieniach i aktach terroru NKWD i UB. Nie wszyscy Polacy zdawali sobie z tego sprawę. Kiedy w Polsce pojawił się były premier rządu londyńskiego Stanisław Mikołajczyk, wydawało się, że odnieśliśmy nie tylko wojskowe, ale i polityczne zwycięstwo. Że Rosjanie wyjdą i będziemy mogli rządzić się sami.

Zbigniew Wawer: Żołnierze walczący w 1945 roku na Zachodzie nie mieli wrażenia, że walczą za przegraną sprawę. Była ogromna satysfakcja, że Niemcy kapitulują, także przed polskim dowództwem, jak w Wilhelmshaven. Gen. Anders pisał o sytuacji w 2 Korpusie po Jałcie: Tylko poczucie dyscypliny i zaufanie do dowódców powstrzymało żołnierzy od nieopanowanych odruchów. Każdy z żołnierzy 2-go Korpusu zdawał sobie od początku sprawę, że w tej wojnie droga do niepodległości Polski będzie długa i ciernista. Ale wierzył, że w rezultacie swoich wysiłków, trudów i ran wróci do Kraju, rodziny, kawałka roli czy innego warsztatu pracy. Dziś każdy rozumiał, że te jego nadzieje z końcem wojny nie spełnią się. Zwykli żołnierze, którzy walczyli na Wschodzie myśleli podobnie. Byli dumni, że mogą bić Niemców, zdobywać wrogą stolicę – Berlin.

Rosjanie zastrzelili pierwszego Polaka, który zawiesił biało-czerwoną flagę na berlińskiej Siegessaule, ale zaraz weszli następni. Trzeba wyjaśnić, że powodem tego tragicznego incydentu nie była nienawiść do Polaków, lecz swoista rywalizacja – za zawieszenie flagi na ważnym obiekcie w Berlinie dostawało się tytuł bohatera Związku Radzieckiego. To dlatego trwały tak zażarte walki o Reichstag – zginęło tam wielu sowieckich żołnierzy. Niepotrzebnie, bo kapitulacja Niemców była kwestią czasu. Dla zwykłego Polaka, który wiedział, że skończyła się okupacja i nie zostanie zastrzelony na ulicy, to było zwycięstwo. Tu ponownie zacytuję gen. Andersa: Był to wielki dzień w historii świata i wielka ulga dla milionów ludzi. My Polacy, niestety nie mogliśmy brać udziału w powszechnym entuzjazmie tej chwili. Nawet gorycz samotnej walki we wrześniu 1939 w Polsce na początku tej zawieruchy była nikła wobec naszego osamotnienia w niedoli wśród zwycięskiej radości sprzymierzonych. Zwycięstwo, do którego przyczyniliśmy się tak wielką ilością przelanej krwi i tyloletnią męką narodu polskiego, nie było naszym udziałem. Dla Polski V-Day jeszcze nie nadszedł. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że gdy powstanie warszawskie dobiegło końca, Stalin wezwał do Moskwy przedstawicieli PKWN i zażądał od nich wprowadzenia totalnego terroru w stosunku do wszystkich Polaków, którzy nie zechcą zaakceptować narzuconej przez Moskwę władzy.

Ale sojusznicy niechętnie widzieli Polaków w zwycięskim obozie. Tuż po wojnie symbolem owego gorzkiego zwycięstwa stały się dwie defilady: moskiewska, na której pojawiła się skromna delegacja Wojska Polskiego walczącego u boku ZSRR, oraz londyńska, na której Polaków zabrakło...

Eugeniusz Duraczyński: Defiladą moskiewską, która odbyła się 24 czerwca 1945 roku, dowodził marszałek Georgij Żukow, a raport składał marszałek Konstanty Rokossowski. Miał ją poprowadzić Stalin, ale mimo treningów jazdy konnej nic z tego nie wyszło. Pod względem spektakularnym czy – jak byśmy teraz powiedzieli – medialnym było to wielkie wydarzenie. Do dziś pamiętam – jako czternastolatek oglądałem kronikę w kinie – żołnierzy radzieckich rzucających pod mauzoleum Lenina mnóstwo sztandarów pokonanych jednostek niemieckich. Wszyscy czyściutcy, w galowych mundurach, idący krokiem marszowym, wzorowanym na pruskim. Pamiętałem ich ze stycznia 1945 roku z pepeszami i workami na plecach – to było zupełnie inne wojsko! I w tej masie żołnierzy radzieckich tych stu czterdziestu kilku żołnierzy polskich – a byli to tylko dowódcy z Michałem Żymierskim i Karolem Świerczewskim na czele – nie było widać. Kiedy po latach byłem w Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jego dyrektor poprosił mnie o pomoc w pozyskaniu fotografii, na których został utrwalony nasz udział w defiladzie. Chciał je umieścić na ekspozycji. Spełniłem jego prośbę, ale zdaje się, że polscy wojskowi tych zdjęć nie przesłali. Może nie chcieli się tym chwalić, ale faktem jest, że tam byli. W witrynie sklepu w Tarnowie, gdzie wówczas mieszkałem, zawieszono mapę, na której codziennie zaznaczano postępy ofensywy aliantów na Zachodzie i Armii Czerwonej na Wschodzie. Nawet ta niewielka mapa robiła wtedy na mnie i moich kolegach wrażenie, a co dopiero taka defilada. Nie zastanawialiśmy się wówczas nad znaczeniem tej sytuacji. Cieszyliśmy się tylko, że Niemiec został pobity. Zwłaszcza że nikt z mojej rodziny nie padł ofiarą terroru radzieckiego, a jedynie niemieckiego.

Zbigniew Wawer: Defilada w Londynie odbyła się dopiero w 1946 roku. Władze brytyjskie nie zorganizowały jej rok wcześniej z dwóch powodów: bo trwała jeszcze wojna z Japonią na Dalekim Wschodzie oraz by w społeczeństwie zabliźniły się rany po poległych. O nieobecności na niej polskich żołnierzy przesądziła wielka polityka. Brytyjczycy nie chcieli drażnić Stalina. Ale trzeba pamiętać, że nie wszyscy dowódcy brytyjscy tak myśleli. Marszałek Alexander zezwolił 2 Korpusowi gen. Andersa na ogromną defiladę pod Loretto we Włoszech, która odbyła się 15 sierpnia 1945 roku. Wywołało to zresztą duże zawirowania polityczne, gdyż Włosi, zwłaszcza wpływowi wówczas komuniści, domagali się, by Polacy jak najszybciej opuścili ten kraj. W Londynie naszych nie było, choć maszerowała tam np. kilkuosobowa delegacja Fidżi.

Eugeniusz Duraczyński: Brytyjczycy zaproponowali udział tylko dwudziestu polskim lotnikom. Strona polska odmówiła, domagając się udziału pełnej reprezentacji Polskich Sił Zbrojnych. Była to symboliczna degradacja polskiego wysiłku wojennego, tak wcześniej cenionego na Zachodzie. Przecież polskich lotników w czasie bitwy o Anglię nosiły na rękach nie tylko Szkotki i Angielki, ale cały kraj.

Zbigniew Wawer: Ludzie to pamiętali. Przeciętny Brytyjczyk jeszcze dziś wie o Polakach walczących w bitwie o Anglię. W 1946 roku niehonorowo zachował się labourzystowski rząd. W Polsce często obarcza się Churchilla winą za nieobecność Polaków na defiladzie londyńskiej, ale wtedy już go u władzy nie było. Poza tym grupa deputowanych złożyła w tej sprawie interpelację w Izbie Gmin, żądając od rządu zgody na udział żołnierzy polskich w defiladzie.

W powszechnym odczuciu Brytyjczycy minimalizowali udział Polaków w wojnie. A jak do polskiego wysiłku zbrojnego odnosiła się strona radziecka? Czy walka Wojska Polskiego na froncie wschodnim była wykorzystywana propagandowo?

Eugeniusz Duraczyński: Niewątpliwie udział Polaków w defiladzie moskiewskiej był aktem propagandowym. Proporcje zostały zachowane: wojnę wygrała wielomilionowa Armia Czerwona i jedyny z tej strony nierosyjski kontyngent wojskowy. Tylko Polacy byli obok Rosjan w Berlinie. W radzieckich opracowaniach historycznych polski udział w walce był stale obecny. Oczywiście odpowiadało to prawdzie, ale intencja była propagandowa.

Zbigniew Wawer: Ale nigdzie nie pisano, że Polacy sami, bez pomocy radzieckiej, czegoś dokonali. Nawet na szczeblu operacyjnym. Nie mówiło się o roli 1 Armii WP w przełamaniu Wału Pomorskiego, o samodzielnie przeprowadzonej operacji kołobrzeskiej, o krwawej bitwie 2 Armii WP pod Budziszynem. Mówiło się o przelanej krwi żołnierza, ale nie o tym, że Polacy sami czegoś dokonali. Dotyczyło to również udziału Polaków w walkach w Berlinie. Pomijano, jak duże znaczenie dla systemu niemieckiej obrony miał odcinek, który atakowali: politechnika, dzielnica rządowa...

Eugeniusz Duraczyński: W żadnym z tych opracowań nie znalazła się także informacja o polskiej fladze zatkniętej na Siegesaule, która zresztą bardzo szybko została zdjęta.

Zbigniew Wawer: Zadaniem historyków dzisiaj jest pokazanie wysiłku zbrojnego Polaków na Zachodzie i na Wschodzie. Kiedyś negowało się kierunek zachodni, dziś jest tendencja do deprecjonowania wschodniego. Odbija się to na obrazie całości. Niestety, my piszemy głównie dla polskiego czytelnika i do tej pory nie potrafiliśmy pokazać światu całości polskiego wysiłku zbrojnego od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Potrzebne są popularne opracowania dostępne w kilku językach.

Spróbujmy zobrazować w liczbach ów zbrojny wysiłek Polski w czasie drugiej wojny światowej. W „Tygodniku Powszechnym” podano, że na Zachodzie biło się 160 tys. polskich żołnierzy, a na Wschodzie 350 tys.

Eugeniusz Duraczyński: Biło się mniej niż było zmobilizowanych. W połowie maja 1945 roku w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie było ok. 250 tys. żołnierzy.

Zbigniew Wawer: Przyjmuje się, że na początku maja 1945 roku było to ok. 195 tys., a miesiąc później już ok. 210 tys. Te liczby są płynne, bo nie wiadomo, czy wliczać jeńców uwolnionych z obozów i innych Polaków, którzy zgłaszali się do polskich jednostek w Niemczech i Włoszech. W ostatniej fazie wojny bezpośredni udział w działaniach bojowych na lądzie brało ok. 70 tys. polskich żołnierzy. Gdy doliczymy lotnictwo i marynarkę wojenną, wyjdzie prawie 100 tys.

Eugeniusz Duraczyński: Dla frontu wschodniego podaje się liczbę 400 tys. żołnierzy, ale obejmuje ona wszystkich zmobilizowanych do Wojska Polskiego. W działaniach na froncie brało udział ok. 185 tys.

Pod względem wojskowym Polska była czwartą siłą koalicji antyhitlerowskiej. Jak sojusznicy, zwłaszcza ci zachodni, mogli o tym zapomnieć?

Eugeniusz Duraczyński: To zapominanie zaczęło się mniej więcej w 1943 roku, kiedy w prasie brytyjskiej zaczęła dominować krytyka rządu RP. Szczyt naszej popularności przypada na wiosnę 1942 roku – przeprowadzono wówczas badania na ten temat – a później już spada. Ale to znowu wielka polityka. Jeśli Roosevelt i Churchill za najważniejszy cel uznali wygranie wojny, to wszystko, co w tym przeszkadzało – a więc zatarg polsko-radziecki o granice i niezawisłość – trzeba było wyeliminować. Rząd polski nie jest już traktowany jako partner, a raczej jako klient, i to coraz bardziej kłopotliwy. Tak sprawę polską przedstawiały opiniotwórcze media na Zachodzie. W najważniejszych brytyjskich gazetach pojawiały się karykatury, w których Polska występowała jako klin wbijany w drzewo koalicji. Potwierdziło się to podczas konferencji Wielkiej trójki w Teheranie.

Zbigniew Wawer: Pierwszy raz pokazano Polakom miejsce w szeregu już podczas konferencji moskiewskiej w 1941 roku, która jest u nas mniej doceniana. Brytyjski wysłannik Beaverbrook wyraźnie sugerował Polakom: my damy wolną rękę Rosjanom w sprawie przekazania armii gen. Andersa uzbrojenia z dostaw alianckich, a co oni wam dadzą, to jest ich sprawą. Mimo tego, że miał polecenie od premiera Churchilla zapewnienia pomocy w dostawach uzbrojenia dla Polaków! Beaverbrook był właścicielem koncernu medialnego i miał duży wpływ na prasę. Dlatego trudno się dziwić, że część prasy brytyjskiej o Polsce pisała przez pryzmat polityki sowieckiej.

Eugeniusz Duraczyński: Stanowisko mocarstw zachodnich w Teheranie jest kumulacją narastających stopniowo procesów. Już na przełomie 1942 i 1943 roku w opracowaniach brytyjskiego sztabu generalnego uznano, że ZSRR będzie mocarstwem decydującym w tej wojnie, że bez niego wojny się nie wygra. I z tego musiały płynąć bardzo niekorzystne dla Polski implikacje. Stalin doskonale to odczytywał. W rosyjskim archiwum miałem możliwość jako zaledwie piąty lub szósty zapoznania się z dziennikiem radzieckiego ambasadora w Londynie Iwana Majskiego – oryginałem, a nie niekompletnym wydaniem. On bezbłędnie wyczuwał intencje Zachodu wobec Polski. Jego niechęć do Polaków korespondowała z narastającą niechętną propagandą mediów brytyjskich. Majski, a więc i Moskwa, zdawał sobie sprawę, jak maleje pozycja Polski w polityce brytyjskiej i amerykańskiej, oraz że alianci nie będą kruszyć kopii o przedwojenną granicę Rzeczypospolitej. Stalin otrzymał mnóstwo sygnałów świadczących o rzeczywistym stosunku – a nie werbalnie deklarowanej przyjaźni – mocarstw anglosaskich do Polski. To wszystko docierało do Kremla, było analizowane i Stalin doskonale wiedział, kiedy należy wykonać kolejny krok w eskalowaniu żądań.

Słowem, Polacy zostali zdradzeni i poniżeni...

Zbigniew Wawer: A czy my sami nie obniżamy swojej roli w drugiej wojnie światowej? Nie potrafimy wybić naszych dokonań. Znamy sprawę Enigmy, ale też nie potrafiliśmy jej odpowiednio wyeksponować – gdzie w Warszawie jest np. ulica Mariana Rejewskiego? Na Zachodzie też mało kto pamięta, że to Polacy dostarczyli Churchillowi informacje o ataku Niemców na Związek Radziecki.

Czesi twierdzą, że to oni.

Zbigniew Wawer: Zmylenie Niemców w kwestii miejsca lądowania Aliantów w Normandii jest z kolei zasługą kpt. lotnictwa Czerniawskiego, który dostarczył przeciwnikowi fałszywe plany operacji Overlord, także polski major Rygor Słowikowski, odznaczony później najwyższym odznaczeniem amerykańskim, przyczynił się do sukcesu lądowania wojsk alianckich w Afryce Północnej.

Ale mogłoby to zostać odebrane przeciwnie do naszych intencji: oto leczymy swoje kompleksy, szukając Polaka albo człowieka polskiego pochodzenia, który gdzieś do czegoś się przyczynił.

Eugeniusz Duraczyński: Nasze kompleksy, zaściankowość i poczucie niedoceniania przez Zachód leczyć bardzo trudno, ale przecież trzeba to robić. Trzeba pokazywać Polaków, którzy dołożyli cegiełkę do zwycięstwa, ale bez tromtadracji i kompleksów. Niewątpliwie potrzebna jest książka wydana przede wszystkim po angielsku, która przez tego rodzaju postacie, ale bez niepotrzebnego dydaktyzmu i moralizatorstwa, pokazałaby nasz wkład w zwycięstwo.

Zbigniew Wawer: Historycy niemieccy pytają mnie, dlaczego nie kochamy własnej historii, dlaczego ukazujemy ją na czarno. Większość pozycji niemieckich o drugiej wojnie światowej stara się pokazywać dobrego żołnierza i dobrego dowódcę Wehrmachtu.

To akurat wada niemieckiej historiografii.

Zbigniew Wawer: Ale podobnie jest w Wielkiej Brytanii. Nikt tam nie napisze niepochlebnie o jakimś wydarzeniu z brytyjskiej historii.

W poprzednim numerze zamieściliśmy rozmowę z Laurence’em Reesem, który twierdził, że żołnierze brytyjscy chcący ujawnić prawdę o niechlubnych działaniach kolegów byli szykanowani i karani.

Eugeniusz Duraczyński: Trzeba znaleźć równowagę w przedstawianiu historii „godnej” i „niegodnej”.

Zbigniew Wawer: Pamiętam wystąpienie oficera armii rumuńskiej na międzynarodowej konferencji naukowej o drugiej wojnie światowej, który przekonująco dowodził, że Rumuni bili się dzielnie i odegrali istotną, często samodzielną rolę w walkach na froncie wschodnim. Jego referat ukazał się w wydawnictwie pokonferencyjnym i był potem cytowany w opracowaniach ukazujących się na Zachodzie. My nie potrafimy stworzyć propagandy polskiego czynu zbrojnego w drugiej wojnie światowej. Tymczasem np. Rosjanie przeznaczają na to dużo pieniędzy.

Wróćmy do meritum. Czy Polacy zdawali sobie sprawę, że wyzwolenie przez Armię Czerwoną oznacza de facto drugą okupację?

Eugeniusz Duraczyński: Coś jednak wiedziano. Z tego czasu pochodzi dowcip o NKWD, które zainstalowało się w prawobrzeżnej części Warszawy na ul. Cyryla i Metodego: Cyryl jak Cyryl, ale te metody...

Zbigniew Wawer: Ziemie polskie były bliskim zapleczem frontu, a więc działało tu prawo wojenne. Ale po 8 maja ludzie reprezentujący różne odłamy polityczne zaczynają sobie stawiać pytanie, czy jesteśmy niepodległym państwem. Interesowałyby mnie dokumenty opisujące nastroje w oddziałach polskich walczących u boku Armii Czerwonej. Bardzo mnie denerwuje, kiedy mówi się, że było to wojsko „czerwone”. Pomijając wierchuszkę, była to armia polska. Służyło w niej wielu ludzi z AK czy BCh. Kiedy w Niemczech żołnierze polscy spotkali się z amerykańskimi, natychmiast ich wycofywano. Dla Rosjan byli to więc sojusznicy politycznie niepewni.

Eugeniusz Duraczyński: 8 i 9 maja działania wojenne kończą się dwiema kapitulacjami. Dzieje się to kilka miesięcy po Jałcie. Pojęcia „systemu jałtańskiego” oczywiście jeszcze nie było. W 1945 roku powstały dwa elementy nowego układu stosunków międzynarodowych, mimo że jeszcze trwały działania wojenne. Pierwszy to Karta Narodów Zjednoczonych – formalno-prawny system zbiorowego bezpieczeństwa. Co prawda, została ona przyjęta po kapitulacji, ale konferencja w San Francisco zaczęła się już w kwietniu. To taka konstytucja społeczności międzynarodowej, a przynajmniej jej części. Drugim elementem był system jałtańsko-poczdamski, oparty na zasadzie równowagi sił i podziale stref wpływów. Polska znalazła się więc w dwóch segmentach systemu stosunków międzynarodowych: pod względem formalno-prawnym byliśmy państwem suwerennym. Ale o braku pełnej niepodległości zadecydował ten drugi segment – jałtańsko-poczdamski. Ciekawe rozważania na ten temat znajdują się w pracach prof. Krystyny Kerstenowej, która twierdzi, że suwerenność to formalna strona rzeczy (de iure), a niepodległość wyraża stan faktyczny (de facto). Powojenna Polska jest przykładem swoistej schizofrenii: z punktu widzenia Karty Narodów Zjednoczonych była państwem suwerennym, natomiast jako podmiot i przedmiot systemu jałtańskiego była państwem o ograniczonej suwerenności. Przy czym z całą pewnością było to państwo polskie. W 1946 i 1947 roku profesorowie Henryk Wereszycki i Stefan Kieniewicz, rozpatrując historię ostatnich 200 lat, pisali, że Polska prawie przez cały czas była państwem albo na wpół zależnym, albo na wpół niezależnym. Nie miała pełnej niepodległości. Tak też się stało w czasie drugiej wojny światowej. Na mocy ustaleń na konferencji w Moskwie w październiku 1943 roku, decydujący głos należał do dowództwa armii państwa, które na dany obszar wkraczało.

Tę klauzule wykorzystywał nie tylko Stalin, ale także mocarstwa zachodnie. Gdy ich armie zajęły Włochy, Grecję czy kraje Beneluksu, nie zaprosili tam przedstawicieli ZSRR.

Eugeniusz Duraczyński: Radziecki minister spraw zagranicznych Mołotow w rozmowach z ambasadorami zachodnimi przyznał, że Belgia, Holandia czy Francja to jest ich strefa interesów.

Przypomnijmy sławną konferencję pod kryptonimem „Tołstoj” w Moskwie w październiku 1944 roku. Podział wpływów został wówczas bardzo zgodnie rozpisany na karteczce. Zrobił to Churchill, a Stalin tylko parafował, odhaczając kolejne punkty. Co ciekawe, zapis dotyczy tylko Bałkanów, nie ma tam Polski. Obie strony bardzo skrupulatnie przestrzegały tego układu.

Eugeniusz Duraczyński: Gdyby nie było jałtańsko-poczdamskiego elementu powojennego ładu w stosunkach międzynarodowych, spełniłyby się zapisy Karty Atlantyckiej oraz deklaracje Roosevelta i Churchilla. W rozkazach i mowach Stalina z okresu wojny nie pada w ogóle nazwa Karta Atlantycka, choć są z niej zaczerpnięte całe sformułowania. Kiedy Mołotow wzdragał się przed podpisaniem końcowego komunikatu konferencji w Jałcie, w którym była mowa o prawie każdego narodu do suwerenności, wolności i niepodległości, Stalin polecił mu go podpisać. Dobrze wiedział, że dokument dokumentem, a w swojej strefie Rosjanie i tak będą decydować sami.

Dwaj rosyjscy historycy rosyjscy Zubow i Pleszakow twierdzą, że przeciwstawne obozy polityczno-wojskowe wyklarowały się dopiero po śmierci Roosevelta, że system zbiorowego bezpieczeństwa był szyty na miarę wielkiego dyrektoriatu, który miał rządzić światem.

Eugeniusz Duraczyński: Gdy umierał Roosevelt, Stalin przyjął zasadę podobną do tej która została zapisana w pokoju augsburskim z 1555 roku: cuius regio, eius religio (czyja władza, tego religia). Ten aksjomat Stalina – jak nazwał go jeden z amerykańskich historyków – jest czytelny w jego wcześniejszych wypowiedziach i posunięciach. Kiedy Iwan Majski twierdził, że XX wiek będzie wiekiem Rosji, doskonale wiedział, co mówi. Po śmierci Roosevelta załamuje się wizja świata czterech policjantów. Wygrywa opcja podziału stref wpływów.

Zbigniew Wawer: Czy dla Polski istniała jakaś alternatywa? Chyba nie. Może tylko pod koniec wojny zabrakło przywódcy o większej charyzmie. Moim zdaniem wszystko zostało ustalone już na konferencji moskiewskiej we wrześniu i październiku 1941 roku.

A może jeszcze wcześniej? Czy powojenne losy Polski nie zostały przesądzone już 22 czerwca 1941 roku, w momencie ataku Trzeciej Rzeszy na Związek Radziecki?

Eugeniusz Duraczyński: Ten atak był zwrotem w wojnie. Wejście ZSRR do koalicji antyhitlerowskiej dawało ogromną szansę na zwycięstwo. Natomiast dla Polski rokowało fatalnie. Gdyby nawet pojawił się ktoś formatu Piłsudskiego, to w tym układzie sił niewiele mógłby zdziałać.

Zbigniew Wawer: Pójdźmy jeszcze dalej: po co w takim razie walczyliśmy z Niemcami? Być może nasza sytuacja byłaby lepsza, gdybyśmy w 1939 roku nie zdecydowali się na opór i dogadali z Hitlerem?.

Porozumienie ze Stalinem było niemożliwe. Taki scenariusz w Europie Środkowej był realizowany przez premiera Beneša, który gdzie mógł, wychodził naprzeciw żądaniom Stalina. Wytargował tylko program wysiedlenia mniejszości narodowych. A przecież proponował „finlandyzację” Czechosłowacji: niezależność wewnętrzną za cenę wasalizacji w polityce zagranicznej. Nic to nie dało.

Zbigniew Wawer: Dla Stalina Czechosłowacja nie była państwem znaczącym. Bardziej obawiał się połączenia armii polskich. Kilkuset tysięcy doskonale uzbrojonych ludzi. A nasze wojsko na Zachodzie było doskonale uzbrojone...

Eugeniusz Duraczyński: Wszystko jednak rozstrzygało się na poziomie polityki wielkich mocarstw. Armia polska, silna czy nie, nie miała znaczenia. George Kennan pisze w pamiętnikach, że Amerykanie w końcu lipca 1944 roku mogli powiedzieć Rosjanom „nie” – albo zmienicie swoje stanowisko wobec Polski, albo wycofujemy się z wcześniejszych zobowiązań. Tylko że tak nie myślał żaden z anglosaskich decydentów. Sam Kennan przyznał, że jego teksty nie robiły na Averellu Harrimanie, amerykańskim ambasadorze w Moskwie, żadnego wrażenia.

Zbigniew Wawer: Kiedyś w czasie nagrania zapytałem jednego z dyrektorów departamentu Europy Środkowej w brytyjskim Foreign Office podczas drugiej wojny światowej, dlaczego nie było reakcji w sprawie Katynia. Odpowiedział: „czas rozmowy się skończył”.

Czy w tej sytuacji powinniśmy świętować zakończenie drugiej wojny światowej? No i kiedy: 8 czy 9 maja? Różne daty obchodów przez ponad 40 lat były symbolem jałtańskiego podziału Europy.

Eugeniusz Duraczyński: Powinniśmy świętować, bez względu na to, czy był to 7, 8 czy 9 maja. Dlatego, że jednym z celów Polski było pokonanie Trzeciej Rzeszy. I ten cel został osiągnięty. Niezależnie od tego, że w 1939 zupełnie inaczej wyobrażano sobie scenariusz finału. Niestety, zostaliśmy wyzwoleni przez aliantów naszych aliantów, a nie przez naszych prawdziwych aliantów, jak w latach 1944–1945 zapewne myślała ogromna większość Polaków. Natomiast obchody mogłyby trwać przez dwa dni. W końcu obie niemieckie kapitulacje dzieliło, uwzględniając dwugodzinną różnicę czasu, ledwie kilka godzin.

Zbigniew Wawer: Wojna się skończyła, a co było później – podział na bloki polityczno-militarne, to już inna sprawa. Odrzucając Dzień Zwycięstwa, zanegowalibyśmy cały wysiłek żołnierza polskiego. Nie możemy przecież porównywać się do państw, które w czasie wojny współpracowały z Hitlerem. My od samego początku walczyliśmy z hitlerowcami po stronie koalicji. Moim zdaniem, po 60 latach przedstawiciele stron walczących powinni się spotkać w Berlinie na znak pojednania.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmowę prowadzili na łamach "Mówią wieki" prof. dr hab. Eugeniusz Duraczyński i dr Zbigniew Wawer. 06.05.2005 .

 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.